KOS W PAŹDZIERNIKU – NIE ŻEGNAJ SIĘ Z LATEM cz.1

Kategoria: Waszym okiem
Kierunek: Kos  

Wyjazd na Kos w październiku, to była jedna z lepszych decyzji wakacyjnych! Z mamą wylatywałyśmy 5 października z Poznania, kiedy w Polsce na dobre zagościła już jesień; bez kurtki ciężko było wyjść z domu, a czasem przydawał się i parasol. Nasz samolot przywiózł turystów, którzy kończyli pobyt na Kos. Zabawnie w deszczowej aurze wyglądali wysiadający z niego turyści odziani jedynie w koszulki z krótkim rękawem, krótkie spodenki i letnie sukienki. Dla nas to była dobra wróżba i zapowiedź pięknej pogody na wakacjach. Na Kos wylądowałyśmy już po zapadnięciu zmroku i przywitał nas ciepły letni wieczór.

Zamieszkałyśmy w miejscowości Psalidi, dzięki czemu mogłyśmy spacerowym tempem dojść do miasta Kos. To był też nasz plan na pierwszy dzień pobytu. Do miasta z Psalidi można dojechać komunikacją miejską, ale dla nas, mimo porządnie grzejącego słońca, prawdziwą frajdą był spacer. Niecała godzina drogi dzieliła nas od mariny, a po drodze podziwiać mogłyśmy spokojne morze i górujące za nim wybrzeże Turcji.

Jesień w Grecji to czas spokoju, okres, kiedy na wyspach jest już mniej turystów, można bez ścisku zwiedzać, nie ma kolejek do atrakcji, Grecy są bardziej zrelaksowani, ponieważ czują, że już niedługo będą mogli sami odpocząć po kolejnym pracowitym sezonie. Jesień to okres zbiorów i na drzewach podziwiać można dojrzałe granaty, winogrona, wśród zielonych liści żółcą się cytryny i pomarańcze. Dla nas ciekawostką był również mikrokombajn do zboża oraz pasące się krowy, które jeszcze dwa razy pojawiły się w innych miejscach podczas naszego zwiedzania wyspy. Takie wiejskie klimaty towarzyszące bazie hotelowej wraz z gajami oliwnymi, winnicami i rybakami tworzą niepowtarzalny klimat wyspy.

Pierwszy dzień na wyspie był upalny, a niebo prawie bezchmurne, dlatego po drodze do miasta Kos zatrzymałyśmy się na lody w typowo greckiej cukierni. Zaglądałyśmy tam za każdym razem, kiedy zmierzałyśmy do lub z miasta. Nasze oczy przykuwały greckie słodkości jak różnego rodzaju baklawą,  kadaifi, chałwa i inne ciasta. Takie specjały to dobra pamiątka z wakacji. Ktoś, kogo obdarujemy takim łakociem będzie mógł poczuć smak prawdziwej Grecji.

W mieście Kos zaszyłyśmy się początkowo w małych uliczkach, przeszłyśmy wzdłuż portu i murów twierdzy, a następnie poszłyśmy na główny plac miasta z meczetem, zajrzałyśmy do Dimotiki Agora, czyli największego marketu w mieście z lokalnymi wyrobami, przyprawami, pamiątkami z wyspy, zobaczyłyśmy wykopaliska archeologiczne (do wielu z nich wstęp jest darmowy, a pozostałości z czasów helleńskich można w mieście spotkać prawie na każdym kroku), kościół prawosławny, przeszłyśmy do Platana Hipokratesa i zaczęłyśmy kierować się do hotelu.

Drugiego dnia niebo było pochmurne, a dzień trochę chłodniejszy, ale wszystko doskonale się składało, ponieważ w planach miałyśmy wycieczkę rowerową do term Embros zlokalizowanych około 8 km od Psalidi w stronę przeciwną niż miasto Kos. Rowerzyści, to nieodzowny element wyspy, a wypożyczalni rowerów jest niemalże tyle, co wypożyczalni samochodów. Na żadnej z innych greckich wsyp nie widziałam tylu rowerów. To idealny środek lokomocji na wakacjach nawet dla osób z gorszą kondycją, ponieważ dostępne są rowery elektryczne. 😊 Droga z Psalidi do term jest malownicza, lekko ciągnie się pod górę, a następnie praktycznie do samych term opada w dół. Po drodze można zatrzymać się w kilku punktach widokowych. Same termy to otoczony skałami zbiornik wodny, gdzie miesza się bardzo gorąca woda spływająca ze zbocza z wodą morską. Szczególnie przyjemnie spędza się tam czas o zachodzie słońca i po zmroku. Nie jest to obszar, do którego dotarła cywilizacja i sztuczne oświetlenie, dlatego nocą można wygrzewać się w wodzie i oglądać gwiazdy. W ciągu dnia po kąpieli można opalać się na sąsiedniej zatokowej plaży. Aby na nią trafić, wystarczy zamiast kierować się drogą w górę, przekroczyć podjazd i iść prosto.

Resztę dnia spędziłyśmy w pobliżu i na terenie hotelu. Spacerując wzdłuż morza oglądałyśmy kitesurferów. W Psalidi jest kilka baz windsurfingowych, ponieważ wieją tu idealne wiatry do uprawiania sportów wodnych. Właściwie po sąsiedzku od naszego hotelu znajduje się Psalidi Wetlands Kos, który również poszłyśmy zobaczyć. O tej porze roku można było suchą stopą przejść przez jego teren. Uwielbiam spacerować, nie jestem typem plażowicza, więc byłam zachwycona możliwościami poruszania się po okolicy. Obserwowałam jednak innych turystów i plażowicze również mieli powody do zadowolenia. Słońce świeciło tak, że spokojnie można było zbudować porządną opaleniznę przed zimą. Każdy, kto spragniony był ciepła, wrócił do Polski zadowolony, z resztą pogoda na Kos i w listopadzie bywa jeszcze całkiem przyjemna.

Kolejny dzień poświęciłyśmy na zwiedzanie pozostałej części wyspy. Tuż po wczesnym śniadaniu razem z naszym przewodnikiem wsiadłyśmy w samochód i ruszyłyśmy w drogę. Naszym pierwszym przystankiem było słone Jezioro Alikes położone niedaleko miejscowości Tigaki. Zbiornik wodny jest siedliskiem ptactwa wodnego. Miałyśmy szczęście obserwować tu flamingi. Jeśli ktoś chciałby poplażować, to między Tigaki, Mastrichari i Marmari znajdują się piękne piaszczyste plaże, jedne z najlepszych na wyspie, a do tego zagospodarowane. My jednak chciałyśmy zobaczyć znaną Paradise Beach, zlokalizowaną na drugim końcu wyspy. W jej sąsiedztwie rosną palmy, piasek natomiast mieni się w słońcu odbijając refleksy światła. Plaża jest zagospodarowana, obok mamy dobrze wyposażony bar, gdzie możemy usiąść, przekąsić co nieco, i wpatrywać się w morską toń.

Wracając z plaży wjechałyśmy na greckie frappe z widokiem na morze do położonej przy drodze kawiarni, tuż obok kaplicy św. Jana Chrzciciela. Zarówno kawa jak i widoki były przepyszne. Miło schronić się w cieniu sosen i sączyć zimną kawę wpatrując się w góry i morze. Teren wokół kaplicy jest bardzo zadbany, posadzka wyłożona jest białymi i ciemnymi otoczakami, które miejscami tworzą malownicze wzory. To również świetny punkt widokowy i miejsce na sesję zdjęciową.

Kolejnym punktem programu naszej wyprawy była plaża wraku. Podobno każda grecka wyspa ma swój wrak. Ten z Kos znajduje się na Kata Beach. Po drodze do niej zatrzymałyśmy się jeszcze na punkcie widokowym. Przy skrzyżowaniu stała ogromna skała, na którą można się wspiąć i zrobić pozowane zdjęcia. Z tego miejsca rozpościera się widok na Zatokę Kefalou. Oprócz podziwiania widoków mogłyśmy też przyjrzeć się całemu stadu kóz, które przechodziły przez drogę. Po wykonaniu kilku zdjęć udałyśmy się na Kata Beach. Sam wrak nie robi imponującego wrażenia, natomiast plaża już tak. Ma cudownie jasny i miałki piasek, dodatkowo ze względu na odległość od głównych szlaków, nie ma tu tłumów. Na miejscu znajdziemy też klify, które osłaniają plażowiczów od wiatru. Plaża jest długa i nadaje się do spacerowania. Przyjemnie czas spędzą tu również rodziny z dziećmi, które spokojnie będą mogły budować zamki z piasku. Co ważne, nie ma tu barów, ani leżaków, więc trzeba zabrać swój ekwipunek.

Po krótkim leżakowaniu zebraliśmy się w dalszą drogę do miejscowości Agios Stefanos, aby tam zwiedzić stanowisko archeologiczne – pozostałości bazyliki św. Stefana z V w.p.n.e. Naprzeciwko wioski, na wyspie położony jest mały kościółek św. Mikołaja, który jest jednym z częściej przedstawianych w folderach turystycznych miejsc. Wysepkę z kościółkiem widać również z samolotu.

Naszym kolejnym przystankiem na trasie była Plaka – las, w którym żyją pawie. Po przybyciu na miejsce nie szłyśmy jednak od razu do pawi, a w przeciwną stronę. Po wyjściu z auta przywitał nas cudowny zapach ziół i aromat drzew iglastych. Intensywnie pachnące krzewinki otaczały nas zewsząd i pozwalały na naturalną aromaterapię. To było niesamowite! Tymianek, oregano, majeranek, rozmaryn i inne rośliny, których nie byłam w stanie rozpoznać; pod wpływem temperatury wydzielały bardzo przyjemny zapach. Na dłuższą chwilę przysiadłyśmy na dużym kamieniu, aby pooddychać powietrzem, za którym w Polsce będziemy tęsknić. Człowiek miał ochotę zerwać kilka gałązek, aby zabrać je ze sobą, jednak to obszar chroniony i nie wolno tego robić. Te rośliny zachowały się tam właśnie dlatego, że nikt ich nie zrywa.

Panującą wokół ciszę przerywały jedynie krzyki pawi. W październiku są już po okresie godowym, więc są spokojniejsze, ale też mniej chętnie prezentują swoje wdzięki. Spacerując wśród nich można zobaczyć dużo młodych ptaków oraz drobnych mieniących się na zielono-niebiesko pawich piór. Jak dowiedziałyśmy się na miejscu, pawie sprowadził na wyspę Aleksander Macedoński. Nie są one jedynymi mieszkańcami tego miejsca, ponieważ spotkasz tu również koty i żółwie. Przez las płynie potok i to on sprawia, że miejsce to jest zielone i zdatne do życia dzięki stałemu dostępowi do wody.

Po godzinie spędzonej na miejscu ruszyłyśmy w dalszą drogę. Tym razem nadszedł czas na prawdziwą ucztę. Wybrałyśmy tawernę zlokalizowaną na odludziu, na nadmorskim klifie z widokiem na wyspy Kalimnos i Pserimos. Jedzenie w takim otoczeniu to czysta przyjemność. Grecki posiłek trzeba zacząć od chleba maczanego w oliwie z dodatkiem soli. W Polsce to już tak nie smakuje, ale pod greckim słońcem takie proste składniki mają niesamowity smak. Nieśpiesznie oddawałyśmy się jedzeniu lokalnych przysmaków – kalmarów, krewetek, świeżej ryby, ale też duszonej w pomidorach wołowiny i sałatki horiatiki. Do tego świeżo wyciskany sok pomarańczowy lub zimny Mythos. Na deser zamówiłyśmy jeszcze portokalopitę, czyli ciasto filo z dodatkiem gotowanych w całości pomarańczy. To po kadaifi mój drugi ulubiony deser. Po posiłku właściciel poczęstował nas raki na lepsze trawienie.

Ciężko było nam odjeżdżać z tego cudownego miejsca, tym bardziej, że nad Kalymnos nadciągały ciemne chmury, które wspaniale korespondowały z turkusowym kolorem morza. Chciałyśmy jednak zdążyć do wioski Zia na zachód słońca, a po drodze odwiedzić jeszcze jeden z lokalnych zamków, dlatego nie mogłyśmy pozwolić sobie na podziwianie burzy.