Choć Grecja już od długiego czasu znajdowała się na szczycie mojej listy turystycznych priorytetów, wybrałem się tam po raz pierwszy dopiero w zeszłym roku. Spadkobierczyni Starożytnej Grecji, miejsce narodzin demokracji, filozofii, Igrzysk Olimpijskich czy też teatru. Porównując ów kraj do ludzkiego organu, rzekłbym, że jest jak serce. Podobnie jak krew nie może – ot tak sobie – ominąć kontaktu z tym organem, tak samo my, jako turyści, nie możemy ominąć takiego cudownego miejsca na mapie świata. Bez zobaczenia Grecji nie można powiedzieć, że się naprawdę przeżyło (i zobaczyło) wszystko jako turysta.
Sobota, 7 sierpnia 2018. Ósma ramo. Siedzę w samolocie tuż przy oknie. Budzę moją żonę z ekscytacją dziecka, poganiając ją, aby czym prędzej wyjrzała na zewnątrz. Pod nami rozpościera się niesamowity widok – dziesiątki malutkich wysp na archipelagu Wysp Jońskich. Grecja ma tych wysp łącznie ponad dwa i pół tysiąca, stanowią one 1/5 powierzchni kraju. Jeśli dodamy do tego, że z powyższej liczby zamieszkanych jest jedynie 165 wysp mamy pełen obraz sytuacji. Jak wygląda życie na pozostałych? Zwierzęta i natura bez jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji. Niewiele miejsc na świecie może się dziś pochwalić czymś podobnym. Chociaż chętnie zostałbym Robinsonem Crusoe na jednej z nich w czasie moich tygodniowych wakacji, to kieruję się z rodziną na wyspę Zakintos – przeciwieństwo wszystkiego, co można określić przymiotnikiem „samotność”.
Sektor turystyczny zatrudnia co piątego Greka w kraju. Widać to już po wylądowaniu na naszym lotnisku. Odbieramy bagaże, jesteśmy kierowani w stronę autobusu, który podwiezie nas pod sam hotel, w trakcie jazdy widzimy zaś dziesiątki barów, restauracji, hoteli i wypożyczalni aut oraz skuterów. Jest ciepło, klimat śródziemnomorski jest właśnie tym, czego pragnęliśmy. Kapelusz i okulary założone na głowę, spodenki zamienione na kąpielówki, na koniec wskakujemy jeszcze w sandały. Grecjo – przybyliśmy i jesteśmy gotowi!
Pierwsze, co rzuca się w oczy i czego nigdy nie zapomnimy to piękne widoki natury. Woda jest krystalicznie czysta, piasek na plaży kategorii jakościowej A++ (zamki z piasku wyglądają jak prawdziwe pałace), a zewsząd otaczają nas drzewa oliwkowe i góry. Trafiliśmy do raju. Nie muszę wymieniać żadnych słów z moją żoną, wystarczy mi jej porozumiewawczy wzrok. W przeciągu naszego pobytu chcemy zobaczyć, przeżyć i skosztować jak najwięcej, hotelowe plaże i baseny będziemy zaś omijać szerokim łukiem. Chcemy otrzymać prawdziwy obraz (i smak!) Grecji i jej mieszkańców.
W niedzielę rano stoimy przed punktem wynajmu skuterów dobre pół godziny przed jego otwarciem. Właściciel wita nas serdecznie, żartuje, że w te temperatury powinniśmy zostać z nim w klimatyzowanym biurze, a nie jeździć po wyspie. Obiecujemy zaprosić go po powrocie na szklaneczkę ouzo, jednak teraz mitologiczne stwory wzywają nas do siebie, chcą abyśmy podążali przed siebie niczym po nici Ariadny. Jeździmy po wyspie cały dzień, kierując się na główne ulice, jak i te mniejsze uliczki, chcemy mieć pełny i prawdziwy obraz „Graecie” (słowo to z łaciny oznacza „ziemię Greków”). Przystajemy w barach na szklankę lemoniady i kawy po grecku. Moja żona jest Węgierką i nie wie, że należy trochę odczekać aż fusy opadną na dno, zanim zacznie się ją pić. Moje polskie doświadczenie rozpiera mi pierś dumą. Proszę kochana, jestem jednak światowy człowiek i wiem jak się pije kawę w Grecji.
Na obiad przystajemy w restauracji zjeść musakę (zapiekane danie na bazie bakłażana, pomidorów oraz mielonego mięsa), tzatziki oraz dolmades (coś jak nasze gołąbki, w środku ma mielone mięso z ryżem). Chociaż porcje wystarczyłyby dla całej drużyny piłkarskiej – co tu zaś mówić o smukłej wschodnioeuropejskiej parze – zamawiam na koniec jeszcze talerz z fetą i oliwkami. I nie jest to błąd, choć żołądek domaga się przerwy w konsumpcji. Błogi smak potraw jest w tej chwili dla mnie jednak silniejszą pokusą niż dobrobyt układu trawiennego. Greckie jedzenie jest wyborne. Z każdym kolejnym kęsem notuję sobie w myślach, aby zadzwonić do biura przyznającego gwiazdki Michelin z prośbą, aby każdy punkt gastronomiczny w tym kraju został nimi odznaczony. Dzień spędziliśmy jeżdżąc przed siebie bez szczególnego planu. Wyprawa stała pod znakiem: „zauważyłeś po drodze coś ciekawego? Wjeżdżamy!”. Właśnie tak znaleźliśmy nasze bary i restauracje oraz miejsca widokowe. Dziś spontaniczność, od jutro bardziej zorganizowana wyprawa.
W poniedziałek i wtorek z planem i harmonogramem w ręku ruszamy zwiedzić Muzeum Oliwy połączone z tłocznią, później zaś lokalną winiarnię. Muzeum daje nam znakomity przegląd tego, jak wyglądał proces tłoczenia oliwy z oliwek poprzez kolejne dziesięciolecia, skończywszy na prezentacji dzisiejszych metod. Przewodnicy są niezwykle mili, odpowiadają na każde moje – nawet najbardziej błahe – pytanie z życzliwą cierpliwością. Jesteśmy zafascynowani, w sklepie kupujemy zaś liczne cuda – oliwa z dodatkiem gorzkich pomarańczy, oliwa z cytryną i jeszcze parę innych, tak na wszelki wypadek, gdyby w przyszłości miała nastąpić na świecie apokalipsa, a sklepy zostały oszabrowane z tego cudownego produktu.
Winiarnia „Art&Wine” jest rodzinnym biznesem. Ioannis wraz ze swoją żoną Andreą uprawia tu na pobliskich polach winorośl i tworzy płynne cuda w butelce. Wino czerwone, o posmaku suszonej śliwki i cynamonu, jest moim osobistym faworytem. Przekonuję żonę, iż naprawdę musimy ze sobą zabrać dziesięć butelek, martwiąc się w duchu jedynie jakim cudem zabiorę to wszystko w walizce do Polski. Tłumaczę sobie jednak, że jest to problem Wojtka z przyszłości, nie tego z teraźniejszości. Należy jeszcze dodać dwa zdania o Ioannisie, albowiem jest on człowiekiem orkiestrą i moje wspomnienia z Grecją wiążą się w dużym stopniu również z nim. Wina były jedynie jego hobby, głównym zajęciem zaś malowanie witraży w kościołach (Ateny i okolice), a te wychodzące spod jego pędzla (widziałem zdjęcia na laptopie, oraz parę „próbek” w pracowni) przywodziły na myśl jedno słowo: „Cud!”.
Środę i czwartek spędzamy nad wodą. Chwilą, której nie zapomnę do końca życia jest pływanie w krystalicznie czystej wodzie obok sunącego obok mnie leniwie żółwia. W pobliżu Zakintosu znajduje się Wyspa Żółwi, które składają tu swoje jaja, a młode jakiś czas później żwawo pełzną do wody rozpoczynając swoje długie życie. Jest to rzecz w swym pięknie trudna do opisania. Można pójść do Zoo, parku przyrody czy rezerwatu, jednak tu czuje się obecność zwierząt na wyciągnięcie ręki, w dodatku w ich własnym naturalnym środowisku. Jesteśmy aktywnymi uczestnikami filmu przyrodniczego i mamy miejsce w pierwszym rzędzie.
Wybieramy się również w podróż na plażę Navagio, gdzie znajduje się najbardziej znana atrakcja Zakintosu (wpisując nazwę wyspy do Google będzie z pewnością pierwszą rzeczą, którą zobaczymy. Również na miejscu jest na każdej pocztówce, każdym plakacie). To właśnie tu na plaży (otoczonej z trzech stron wysokimi na kilkaset metrów skałami) leży wyrzucony na brzeg wrak statku. Piękny turkusowy odcień wody (powstały tak dzięki wapiennemu dnu) dodatkowo potęguje nasze uczucie, że właśnie tu i teraz znajdujemy się w miejscu magicznym, z którego nie chce się odchodzić.
Walizki pakujemy w piątek, albowiem wieczorem jest nasz lot powrotny do Polski. Chociaż widzieliśmy jedynie małą część Grecji, jesteśmy tym krajem zafascynowani i nie możemy doczekać się powrotu. Natura i widoki są przepiękne, ludzie niezwykle mili i pomocni, jedzenie zaś nie z tej ziemi. Dalsze przykłady greckiego piękna można by wymieniać godzinami. Trzeba to jednak zobaczyć na własne oczy i przeżyć na własnej skórze. Przez sześć dni pobytu na Zakintosie zdobyliśmy miliony pięknych i niezapomnianych greckich wspomnień. I już teraz cieszę się na powrót kiedyś w przyszłości, chcę bowiem zdobyć kolejny milion!
Wpis powstał w ramach konkursu „Grecja Waszym Okiem”. Opowiedz nam o swoich Wielkich Greckich Wakacjach i również zawalcz o voucher na wakacje w Grecji o wartości 4 000 zł!