Czy można zakochać się w kraju, który pachnie rozgrzanym oregano i smażoną ośmiornicą? w kraju, w którym bez przerwy odczuwa się delikatny stres, gdy klimatyzacja nie działa lub całkiem jej brak? Można. Ja się zakochałam. W Grecji. A dokładniej w jej absolutnym chaosie, który smakuje, jak feta polana miodem.
Jak to się stało?
Wszystko zaczęło się w Atenach, gdzie pod Partenonem kupiłam magnes za 8 euro, bo „takie są ceny, sir”. Sprzedawczyni mrugnęła do mnie, jakbyśmy oboje uczestniczyli w jakimś tajnym grecko-polskim porozumieniu o wspieraniu lokalnej gospodarki przez naciąganie turystów. I wiecie co? I uważam, że to była dobra inwestycja! Cóż innego przypominałoby mi lepiej o tym miejscu? Także mimo wszystko uwielbiam ją za to.
Potem było Santorini. Ach, Santorini! Wyspa białych domków i jeszcze bielszych ludzi, którzy przez pierwsze dwa dni wyglądają jak mozzarella, a przez kolejne, jak pieczone bakłażany. Moja skóra też przeszła ten proces. W nocy próbowałam zasnąć, leżąc bez ruchu jak sarkofag, żeby nie ocierać się o prześcieradło. Zdecydowanie na przyszłość będę częściej aplikować więcej SPF!
Cudowna grecka kuchnia
A jedzenie? No cóż… jedyne w swoim rodzaju! Nigdy wcześniej nie wpadłam na to, że można jeść smażone sery z miodem i uważać to za śniadanie mistrzów. Ale Grecy wiedzą, co robią. I nie pytają, czy chcesz kolejną porcję – po prostu ją przynoszą, z miną mówiącą „zjeść, nie dyskutować”.
Ale konkurs na najciekawsze wydarzenie wyjazdu bezkonkurencyjnie wygrywa dzień, w którym moja siostra – samozwańcza grecka bogini, po półrocznym Erasmusie w Atenach – postanowiła, że musi mi pokazać „prawdziwą Grecję”. Nie żadne pocztówkowe Santorini, tylko Ateny od kuchni. Dosłownie.
Zaczęło się od lokalnego targu, gdzie pani w fartuchu spróbowała sprzedać nam coś, co wyglądało jak krzyżówka kalmara z peleryną Batmana. Siostra rozmawiała z nią po grecku z taką pewnością siebie, jakby dorastała w Pireusie, a nie w bloku na poznańskim przedmieściu. Potem wciągnęła mnie do jakiejś piwnicy, która okazała się knajpą, w której serwują najlepsze souvlaki w mieście, a w menu nie ma nawet jednego słowa po angielsku. Do teraz gdy słyszę słowo „Grecja” mam w ustach ten smak! Zdecydowanie jestem fanką souvlaków i greckiej fety!
A kolejnego dnia wieczorem próbowała mnie namówić na wspinaczkę pod Akropol „jak lokalsi, a nie jak turyści”. Skończyło się tym, że ja się wspinałam, ona piła frappe na murku i krzyczała „szybciej, bo złapie nas antyczny duch Zeusa!”. Złapał nas tylko deszcz – jedyny, jaki widziałam w całym wyjeździe – i tak razem, przemoczone, tańczyłyśmy między marmurami jak greckie nimfy po tanim winie.
Po prostu miłość
Nie będę kłamać – zakochałam się w greckim słońcu, w nieprzyzwoicie smacznym jedzeniu, w ludziach, którzy śmieją się razem z tobą, a czasem z ciebie (ale zawsze z klasą!) I teraz każda szara ściana w moim mieście wygląda jak Santorini… tylko że bez morza i z zapachem kebaba z budki, zamiast oliwek.
I wiecie co? Jeszcze tam wrócę. Może tym razem nauczę się odróżniać ouzo od płynu do dezynfekcji! Jedno wiem na pewno, to były niezapomniane wakacje, za co jestem turbo wdzięczna mojej siostrze! Bez niej nie byłabym w stanie aż tak otworzyć się na uroki tego kraju i nie wróciłabym do domu z tyloma historiami, które brzmią, jak z książki. Już zawsze Grecja będzie kojarzyć mi się z myślą, że można wszystko! Nawet nauczyć się języka greckiego w pół roku!
Wpis powstał w ramach KONKURSU „GRECJA WASZYM OKIEM”, edycja 2025 i zdobył wyróżnienie!
Zobacz inne wpisy naszych czytelników-podróżników, które zdobyły wyróżnienie lub nagrodę główną.









