Grecja nie jest krajem — to stan umysłu. Miejsce, w którym czas płynie wolniej, a każdy zachód słońca wygląda jak scena z filmu, którego nigdy nie chcesz kończyć.
Zaczęło się od Aten — miasta, które pachnie historią i kawą z kardamonem. Wspięłam się na Akropol, mając wrażenie, że dotykam starożytności palcami. A potem zbiegłam w dół wąskimi uliczkami Plaki, żeby znaleźć najmniejszą, ukrytą tawernę, gdzie starsza pani bez słowa podała mi talerz z najlepszą musaką na świecie.
Ale to wyspy — ach, te wyspy! To one skradły moje serce. W Santorini nie da się nie zakochać — bielone domki, błękitne kopuły i morze, które mieni się wszystkimi odcieniami szafiru. W Oia codziennie o tej samej porze setki osób zbierały się, by obejrzeć zachód słońca. Ale ja? Ja oglądałam go z dachu małego hoteliku, popijając ouzo i słuchając cykad.
Na Krecie odkryłam plażę Elafonisi — miejsce, które wygląda, jakby natura postanowiła się zabawić z Photoshopem. Różowy piasek, turkusowa woda i cisza, która brzmiała głośniej niż wszystkie słowa.
I wreszcie Rodos – trochę dzikie, trochę rycerskie. Wynajęłam skuter, jeździłam po górach, śmiałam się, kiedy zbłądziłam i płakałam ze wzruszenia, jedząc pomarańcze prosto z drzewa. Gdy przypadkiem trafiłam na lokalne wesele, zostałam wciągnięta do tańca, a starszy pan nauczył mnie słowa „kefi” — to coś więcej niż radość. To życie jego absolutną pełnią.
Wracam z Grecji opalona, zakochana i trochę… przemieniona. Bo nie chodzi tylko o wakacje. Chodzi o to, że czasem wystarczy kilka dni, żeby przypomnieć sobie, jak dobrze jest po prostu BYĆ.
Wpis powstał w ramach KONKURSU „GRECJA WASZYM OKIEM”, edycja 2025 i zdobył wyróżnienie!
Zobacz inne wpisy naszych czytelników-podróżników, które zdobyły wyróżnienie lub nagrodę główną.








