Siedziałam wściekła i naburmuszona. „Wyglądasz jak Mała Mi, tylko nogi masz dłuższe” – usłyszałam od towarzysza podróży. W odpowiedzi wystawiłam mu język. Powalony moją elokwencją, skierował się szybko ku palarni, gdzie błyskawicznie nawiązał konwersację z piękną brunetką w ciut za ciasnych spodniach. Przed chwilą, aksamitny głos płynący z megafonów poinformował nas, że z przyczyn technicznych lot na Kretę jest opóźniony o kolejne 1,5 godziny…
Kilka osób, którym było już wszystko jedno, podniosło się z krzeseł i po raz czwarty udało się w kierunku sklepu wolnocłowego, aby poprawić sobie nastrój. Zupełnie nie ukrywając zakupionych „czasoumilaczy”, skierowali się, tak jak i reszta pasażerów nieszczęsnego lotu, w kierunku okna, skąd rozciągał się lepszy widok na uwijających się, jak w ukropie techników naprawiających samolot. Ludzkie postacie z nosami przyklejonymi do szyby miały jakoby zmobilizować mechaników do sprawniejszego działania. Nie udało się… Mechanicy nie wytrzymali presji, a my wylecieliśmy osiem godzin później, innym samolotem.
Zapach słońca
To nie był mój pierwszy wyjazd do Grecji, ale miał się okazać wyjątkowy. A przecież mogłam tam w ogóle nie pojechać. Z czystej przekory… „Na Kreeeetę? Przecież tam wszyscy jeżdżą”… Chwilowo jednak nie było innego pomysłu. Od razu, przy wyjściu z samolotu trafił mnie „piorun sycylijski”. Zakochałam się od pierwszego… zapachu, a potem od pierwszego wejrzenia. Węszyłam, wąchałam, zachowywałam się, jak wygłodniały pies w sklepie mięsnym tyle, że dla odmiany, ja wszędzie czułam zioła, oleandry, mydło lawendowe, kawę i słońce… tak, słońce, uwielbiam zapach greckiego słońca…
Kiedy autobus pokonywał drogę z lotniska w Chanii do Kissamos w oddali jaśniały Góry Białe a z drugiej strony, na wyciągnięcie ręki srebrzyło się w porannym słońcu Morze Kreteńskie. Wsłuchiwałam się w grecką melodię i podśpiewującego kierowcę i czułam, że jestem w dobrym miejscu, a wszystko, co niefajne odpływa. I tak jest zawsze, kiedy znów wracam na Kretę albo poznaje uroki kolejnej, nieznanej mi wyspy greckiej. Spokój w głowie i spokój w duszy, to jest to czego zawsze szukam, a co znajduje właśnie w Grecji.
Moje najwspanialsze miejsce
Dwa razy do roku staram się odwiedzać Grecję. Istnieją dla mnie dwa święte, wakacyjne miesiące — czerwiec, kiedy wyjeżdżam na wyspę, na której jeszcze nie byłam i sierpień kiedy jadę do domu, do mojego „drugiego domu”, jakim jest Kreta.
Na Krecie zawsze czeka na mnie chleb, oliwa, kieliszek wina na powitanie i najnowsze informacje… kto się rozwiódł, kto znów zakochał, jak idą interesy, jak zbiory oliwek, jak wyglądało świadectwo Panajotisa w tym roku, kto nie ma pracy i się martwi, no i że cena jagnięciny znowu poszła w górę. Padam w ramiona Jorgosowi, a mama Soula głaszcze mnie po twarzy na powitanie i mówi „Dorotula mu” (Dorotka moja). I Maria, moja cudowna, wrażliwa, ambitna i zdolna Maria, witająca szerokim uśmiechem… zawsze mówi „Jak dobrze Was znowu widzieć. Modliłam się za Was”… Z daleka słyszę „Jasu Dorota!! Ti kanis?” (Cześć Dorota. Jak się masz?) a moja grecka rodzina powiększa się co roku o nowe „kuzynki” i nowych, przystojnych „kuzynów”.
Śmiało mogę powiedzieć, że jestem grekofilką w każdym calu, ale potrafię też spojrzeć na niektóre greckie sprawy z niemałą krytyką. Parę lata temu zaczęłam uczyć się greckiego. To trudny, ale cudowny język. Fantastycznie jest przysłuchiwać się rozmowie i śmiać się w duchu kiedy Soula robi awanturę Jorgosowi, że wypił o jedno piwo za dużo.
A zatem: „Ta leme” (Na razie)… i „Naste kala” (Wszystkiego dobrego)
Wpis powstał w ramach KONKURSU „GRECJA WASZYM OKIEM”, edycja 2024 i zdobył wyróżnienie.
Zobacz inne wpisy naszych czytelników-podróżników, które zdobyły wyróżnienie lub główną nagrodę 🙂